Stanie na głowie, mostek, żuraw, szpagat i wyginam śmiało ciało. To są fancy asany (a asany to pozycje ciała przyjmowane podczas praktykowania jogi). W sam raz na Instagrama. Swego czasu, gdy joga zaczynała być u nas modna, kilkoro moich znajomych chwaliło się tam swoimi osiągnięciami: pies pod mostkiem, stanie na głowie na balkonie, obieranie ziemniaków w szpagacie.

I wcale się z nich nie naśmiewam. Wtedy też tak chciałam – nie pokazywać Instagramie, ale umieć w realu. Niby od początku wiedziałam że chodzi o coś więcej – o świadomość ciała, pozytywny wpływ na organizm, rozluźnienie, relaksację. Ale przy pierwszym podejściu jogą zastąpiłam bouldering (czyli formę wspinaczki, która charakteryzuje się niewielką liczbą trudnych ruchów, brakiem asekuracji liną i dużą intensywnością treningu) i chyba także dlatego traktowałam ją mocno sportowo. Chciałam być lepsza, silniejsza, bardziej rozciągnięta, szybciej dojść do zaawansowanego poziomu. Tak jak wcześniej zależało mi na tym, żeby robić baldy z coraz to wyższymi cyferkami na oznaczeniach.

Jedynka cenniejsza niż złoto

Przygodę z jogą zaczęłam jakieś 5 lat temu. Powodów było kilka. Kolejny kryzys, zespół jelita drażliwego i podobne mało przyjemne sprawy. Kiepskie samopoczucie – wtedy myślałam, że przez problemy zdrowotne, dziś wiem, że zależność była bardziej skomplikowana, a może i odwrotna. Chodziłam od lekarza do lekarza, dostawałam kolejne leki i skierowania na badania. Ktoś w końcu zasygnalizował, że dolegliwości wyglądają na psychosomatyczne.

A ktoś inny podpowiedział jogę, więc spróbowałam. Na początku w domu, z video. I było trochę lepiej, ale strasznie proste mi się to wydawało. Dalej chodziłam na ściankę, choć miałam na nią mniej czasu. Zmieniłam pracę i nagle wszystkiego zrobiło się jakoś dużo. Treningi były więc coraz bardziej pospieszne. Któregoś dnia wspinałam się i walczyłam z trudnym baldem. Może byłam mniej skoncentrowana, a może nie. Obsunęła mi się noga, ześlizgnęłam się twarzą po ścianie. Uderzyłam zębami i nosem. Zamroczyło mnie. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Górna jedynka pękła, ale się nie złamała. Ufff, mam ją do dziś. Coś się we mnie jednak zacięło.

Jogi pierwszy początek

Lęku nie przepracowałam. Po prostu rzuciłam ścianę. Zaczęłam chodzić systematycznie na zajęcia jogi. Od razu na grupy średnio-zaawansowane, bo po co tracić czas. Instruktorzy nie poprawiali mnie za często. A ja raczej nie korzystałam z wariantów dla początkujących, tylko od razu rzucałam się w pełne asany. Czasami trochę przeszarżowałam. Generalnie dobrze mi szło. Przez jakieś dziesięć miesięcy.  Tak mi się wydawało.

Do czasu. Któregoś dnia wybrałam się na poranne zajęcia. Drugi raz w nowej szkole, w pobliżu domu. Dość znanej i uznanej, nie będę wymieniać jej z nazwy. Ćwiczyliśmy przygotowanie do stania na głowie. Z tą pozycją ciągle miałam trochę kłopotu. Podszedł do mnie instruktor i w pozycji psa z głową w dół na przedramionach, zrolował moje ramiona na zewnątrz pewnym ruchem. Poczułam ukłucie w odcinku piersiowym. Po chwili przeszło.

Później w pracy, podczas siedzenia, ból w odcinku piersiowym się nasilał. Kolejnego dnia było jeszcze gorzej. W pewnym momencie mocno mnie przytkało, nie mogłam się wyprostować. Przyjechało pogotowie, zabrali mnie do szpitala.

…i koniec

Nie przedłużając, w ten sposób rozpoczęła się moja długotrwała walka z bólem. Silnymi lekami, fizjoterapią. W pracy zasłynęłam jako „tak, która leży na podłodze” (fizjoterapeutka zaleciła leżenie na wałku kilka razy dziennie). Napisałam maila do szkoły jogi. Poprosiłam o kontakt do instruktora – nie, żeby o coś walczyć, czy oskarżać, ale żeby zwrócić mu uwagę. Nie dostałam odpowiedzi. Kręgosłup nie został mechanicznie uszkodzony, ale nacisk uruchomił stare rany. Okazało się, że mój stelaż jest powyginany jest w esy floresy i niestety nie tylko powyginany. A ja żyłam w przekonaniu, że mam tylko skoliozę, jak każdy w naszym pokoleniu.

I tak skończyłam przygodę z jogą. Według ortopedów nadawałam się tylko na basen. Fizjoterapeuci po rehabilitacji dopuszczali inne aktywności, ale raczej delikatnie, rekreacyjnie. Zgodzili się na jazdę single speedem po modyfikacji kierownicy – kocham mój rower, wiec łatwo nie odpuściłam. Odradzili mi natomiast ściankę i górskie wycieczki z ciężkim plecakiem. Do jogi odnosili się z rezerwą, ale nie byli totalnie przeciwni. Usłyszałaś/usłyszałeś kiedyś podobne zalecenia? Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, skonsultuj je z kilkoma specjalistami. W przypadku problemów ortopedycznych, najgorsze to przestać się ruszać.

I tak nauczyłam się pływać, bo po co tracić czas na pluskanie się w wodzie. Jogę odstawiłam. Dużo jeździłam rowerem. Regularnie się rozciągałam. I całkiem dobrze funkcjonowałam – przez jakieś dwa lata po rehabilitacji – do mojego załamania, wybuchu epidemii i zamknięcia basenów. Gwóźdź do trumny.

Jak zaczęłam rozumieć i czule czuć swoje ciało

O moim poszukiwaniu sposobów na uspokojenie, ukojenie nerwów i lęków już pisałam. Nie wiem czy wsominałam, że jednym z moich pierwszych ważnych odkryć był trening Jacobsona. Czułam się bardzo kiepsko i zupełnie nie mogłam się wyciszyć. Spróbowałam technik relaksacyjnych, choć bardzo sceptycznie. Jakie to było zaskoczenie! Ludzie, ja mogę kontrolować moje ciało, mogę napinać i rozluźniać mięśnie! Chociaż przez chwilę koncentrować się wyłącznie na tym.

G. zawsze śmiał się ze mnie, że nie umiem pokazać bicka. Miał rację. Moje ciało kiepsko ze mną współpracowało. A to bardzo proste ćwiczenie, pokazało mi że nie jest ono osobnym, wolnym bytem, a do tego na kilka minut oczyściło mi głowę z całego myślowego syfu. Po trening sięgałam w najcięższym okresie. Z perspektywy czasu oceniam, że jego główną wartością było to, że zaczęłam interesować się moim ciałem, przyglądać mu, dostrzegać napięcia, wpływ stresu, emocji. I to odkrycie mojego ciała oraz tego, jak mało uwagi mu poświęcałam, jak przedmiotowo je traktowałam, bardzo przydało mi się w podejściu do jogi numer dwa. Tobie też trening Jacobsona polecam, chociażby dla tego doświadczenia.

Covidowa joga i trochę rywalizacji nie zaszkodzi

Lockdown zamknął nas w domach na kilka miesięcy. Odciął od basenów, ścianek wspinaczkowych, siłowni, a przez chwilę nawet od parków i lasów (wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla tej decyzji). Po kilku dniach siedzenia kręgosłup bolał mnie jak oszalały, cała byłam sztywna i pospinana. G. wcale nie miał się lepiej. Mi brakowało motywacji do czegokolwiek, ale wspólnie zaczęliśmy codzienne treningi. Na początku próbowałam się rozciągać, ćwiczyć z hantlami, ale brakowało mi w tym sensu i przyjemności. Spróbowałam spokojnej jogi. W tym samym czasie za jogę wziął się G. Wcześniej ćwiczył ze mną kilka razy, ale zazwyczaj go to bawiło. Kilka pozycji udało mi się przemycić do jego rozciągania po wspinaczce i to był mój wielki sukces. Tym razem było inaczej.

Spróbowałam więc jogi i z nią zostałam, a nawet zostaliśmy. Ćwiczyliśmy prawie codziennie. Wkręciliśmy się w praktykę z Timem Senesi i kolejne wyzwania – 30 dniowe, kwarantannowe itd. Dużo rozmawialiśmy o jodze. Ja zaczęłam delikatnie, z lękiem. Sporo pozycji omijałam, zastępowałam znanymi ćwiczeniami i pozycjami z rehabilitacji, co do których miałam pewność. Widziałam jednak, że G. idzie do przodu. I zrobiłam się trochę zazdrosna. W końcu to ja przyniosłam jogę do naszego domku! A teraz z lękiem powtarzam te same pozycje i unikam nowych.

Pozornie proste asany wcale nie są łatwe

Postanowiłam, że wrzucam trzeci bieg. Tym razem bardziej refleksyjnie. Ze większą świadomością ciała, choć wciąż ograniczoną. Wiesz, że czasami zastanawiam się, czy moje ciało nie ma jakiegoś drugiego, ukrytego ośrodka dowodzenia? Ale może nie zagłębiajmy się w to teraz. Tak czy siak ruszyłam, większą dbałością i czułością dla siebie samej. Pamiętałam o oddechu, którym wcześniej nie specjalnie się interesowałam. Pracę z nim ćwiczyłam na prostych asanach i do tego mocno Cię zachęcam. To wtedy można zobaczyć, jak jest on potrzebny, jak ułatwia wejście w pozycję i wykonanie ćwiczenia. A właściwie to nie ułatwia, a umożliwia.

Odeszłam od strategii „wszystko od razu”, zaczęłam korzystać z pozycji przygotowujących, prostszych wersji, podpierałam się kilkoma bloczkami, używałam paska (a na urodziny zażyczyłam sobie wałek). I wiesz, co się okazało? To, co wydaje się banalnie proste, jak pies z głową do góry, wojownik pierwszy, czy wojownik drugi, wcale takie nie jest. Gdy zaczynamy przyglądać się poszczególnym partiom naszego ciała, obserwujemy się w lustrze, dostrzegamy masę elementów do poprawienia. Dziwisz się, że nie wymieniłam psa z głową dół? On akurat zawsze wydawał mi się trudny.

mata, bloczek i pasek do jogi

Nabrałam pokory – nie jestem akrobatką i nie muszę nią być. Odkryłam, że rozwój w jodze powinien zmierzać w zupełnie innym kierunku niż opanowywanie coraz to bardziej zaawansowanych pozycji. Tu raczej chodzi o poznawanie i szanowanie swojego ciała, o dążenie do osiągnięcia chwili spokoju, oddechu, równowagi i dobrego samopoczucia, o rozluźnianie napięć, które nabywamy w ciągu dnia podczas różnych wymuszonych pozycji. Wtedy joga działa.

To ja mam tu mięśnie?

I dlatego uwielbiam jogę z Timem. Podczas video treningów z nim nauczyłam się dużo więcej niż podczas zajęć w dobrych warszawskich szkołach. W podstawowych filmach dokładnie tłumaczy, co powinniśmy czuć w danej asaniei co zrobić, gdy na przykład mamy problemy z kręgosłupem, czy kolanami. Pokazuje alternatywy, wyjaśnia, jak wykonywać określone pozycje dopóki nie osiągniemy dostatecznej siły czy elastyczności.

Często po z pozoru mało intensywnych sesjach odkrywam istnienie mięśni, o których istnieniu nie miałam pojęcia. I chociaż pojawiają się bóle z przetrenowania, klasyczne zakwasy, to bóle kręgosłupa dokuczają mi znacznie mniej – porównywalnie do czasu, kiedy przynajmniej dwa razy w tygodniu chodziłam na basen.

PS Jeśli chodzi o warszawskich joginów, to polecam Dorotę. Na jej zajęciach zawsze czułam się dobrze zaopiekowana. Grupy były kameralne, a podejście Doroty bardzo indywidualne. I latem prowadzi jogę w Łazienkach!

Oddychaj!

i pamiętaj o savasanie. To najważniejsza asana podczas każdego treningu jogi, czyli głęboki relaks leżąc plackiem.