Chociaż regularnie stawiam sobie za cel, że niedługo będę gotowa je odstawić. Jakby samo życie nie dostarczało mi wystarczającej ilości presji, dokładam sobie kolejną. Wyleczę się. Pozbędę się zaburzeń nastroju, lęków, problemów ze snem. Będę dawać radę sama.

A później idę do lekarza, opowiadam, co u mnie i znów słyszę, że jeszcze nie czas, ze objawy są zbyt częste i zbyt intensywne. Zazwyczaj wiem, jakich słów mogę się od niego spodziewać. Trochę już siebie znam,  a epizody depresji i zaburzenia lękowe są ze mną nie od dziś.

Powrót to nie porażka

Leki antydepresyjne przyjmuję od ponad czterech lat, z jedną kilkumiesięczną przerwą. Przez większość tego czasu byłam w terapii. Pomyślałby ktoś (i myślałam kiedyś ja) – przecież to świat i ludzie, wyleczyć się można dziesięć razy. Może i można, ale mi się nie udało. Czy to wstyd? Nie. A porażka? Nie.

Kiedyś tak to postrzegałam. I uciekałam przed tą porażką. Przecież miałam już być silna, miałam dawać sobie radę sama. Raz tak długo uciekałam, że padłam z lęku i wycieńczenia. Miałam to szczęście, że padłam wprost pod gabinet psychiatry.

Z gabinetu wyszłam – i wychodziłam w kolejnych tygodniach – z większą ilością leków. Do antydepresyjnych doszły przeciwlękowe, nasenne. Niedziałające wymienialiśmy na kolejne. Początkowo się ich bałam. A później bałam się, jak będzie bez nich. Czy nadal będę spać, jeść i czytać książki?

Spałam, jadłam i czytałam – nie tylko te dla młodzieży.

Ale leki antydepresyjne przyjmuję do dziś. Raz w mniejszej, raz w większej dawce. Ostatnim razem, jak planowałam z nich zejść, Rosja zaatakowała Ukrainę. Później przez czterdzieści godzin treningu interpersonalnego godzin siedziałam na workach i próbowałam być tu i teraz, ale głowa uciekała mi i w przeszłość i w przyszłość i w wiele innych miejsc. A tydzień temu po raz kolejny wzrosła nam rata kredytu.

Jakby człowiek nie mógł się martwić tylko tym, czy dzieciaki ze Stranger Things pokonają Vecnę.

Dlatego aktualnie planuję dopilnować moich pomidorów na balkonie i pojechać na włoskie wakacje.

Czy to znaczy, że sobie odpuściłam?

Od dwóch lat jestem o wiele bardziej czujna. Zazwyczaj wiem, kiedy dzieję się coś niepokojącego i kiedy muszę zgłosić się do lekarza. Ale myśl o porażce pojawia się za każdym razem. Za każdym razem, gdy zwiększam dawkę i za każdym razem, gdy przesuwamy odstawianie.

Odtwarzam sobie wtedy w pamięci te wszystkie mądrości, które wałkowałam na terapiach i których naczytałam się w książkach. Dlaczego ulatniają się z mojej głowy szybciej niż zapach tanich perfum z nadgarstków?

Zrzucanie presji nie jest łatwe, ale się nie poddaję.

Na wszystko przyjdzie czas. A jak nie przyjdzie, to przecież też nic się nie stanie. Prawda?

 

***

O przyjmowaniu leków zostało już wiele powiedziane i napisane. Leki psychiatryczne to nie wstyd, to nie tabu, podobnie jak leki na cukrzycę, czy nadczynność tarczycy. Czasami są bardzo potrzebne, ratują zdrowie, podnoszą jakość życia. Nie zmieniają osobowości. Odpowiednio dobrane dają niewiele skutków ubocznych. Lecznie farmakologiczne zazwyczaj łączy się z terapią. Taka formuła ma największą skuteczność.

Jaki czas temu poprosliście_łyście mnie o tekst o lekach. Nie chciałam powielać treści, dlatego podzieliłam się moim doświadczeniem w kontekście „odstawiania” i „nieodstawiania”. Temat też wydaje mi się ważny, a jednocześnie (dla mnie i być może nie tylko dla mnie) trudny.