Czy nazwałabym siebie odważną? Automatycznie, zbudzona o trzeciej nad ranem, nie. O ósmej nie byłoby lepiej. Rano najpierw budzi się lęk, a później ja. Otwieram jedno oko, później drugie, sprawdzam, czy na pewno jestem tu, gdzie być powinnam. Każdy kolejny alarm budzika, a bywa ich wiele, wywołuje w moim ciele nieznośny ból. Jakby ktoś wbijał mi igłę z nicią w duży palec u stopy i wyciągał ją dopiero przez ucho. Lęk pierwotny. Mój sprawdzony mechanizm obronny polega na naciągnięciu kołdry pod sam nos i poczekaniu do budzina numer trzysta sześćdziesiąt trzy. Gdzie tu odwaga…

Czy można nazwać odważną osobę, która przez większość czasu się boi? Boję się różnych rzeczy – jazdy samochodem, zbyt głośnego dźwięku wody w rurach kanalizacyjnych i gęstej ciemności. Czasami wciąż boję się swojego ciała – szczególnie tych miejsc, gdzie skóra jest tak cienka, że prześwitują przez nią żyły, gdzie czuć pulsującą krew. Szyi się boję. Czasami boję się mniej, prawie wcale, a czasami bardziej. Jak boje się mniej, to myślę, że skończyłam z lękiem na dobre. A później wydarza się coś, co po raz kolejny wywala moje wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa do góry nogami. Najgorszy jest lęk uogólniony. Wtedy nawet nie wiem, czego się boję.

Codzienna odwaga

Ale dziś miało być o odwadze, a nie o lęku. Tylko jak mówić o jednym bez drugiego – przecież nie ma odwagi bez lęku. Odwaga to według mnie świadome wyjście naprzeciw niebezpieczeństwom – nieważne czy realnym czy wyobrażonym. I jak w ten sposób o niej pomyślę – to proszę państwa – ja się czuję mistrzynią odwagi. Na razie wciąż potrzebuję, żeby mi o tym przypominać. Jak ktoś mi rzuci „odwagą” w twarz, to momentalnie doznaję oświecenia. Czasami oświeca mnie przyjaciółka, mama, mąż, siostra, albo koleżanka ze szkoły trenerów. Może w końcu zostanę trwale oświecona.

Moja odwaga, to odwaga nieśmiała. Nie mam jej wypisanej na sztandarach, ale codziennie rano nakładam ją z kremem do twarzy. Potrzebuję jej, żeby wstać z łóżka i żeby odebrać telefon od nieznajomego numeru. Są takie dni, że aktem odwagi jest dla mnie wejście do centrum handlowego, na dworzec, albo wytrzymanie dwóch godzin w zatłoczonej knajpie. A bywały i takie, że odwagi wymagało ode mnie samo bycie.

Bycie sobą też wymaga odwagi

I ja tę odwagę od dwóch lat w sobie pielęgnuję. Staram się żyć tak, jak chcę. Czasami podejmuję niepopularne decyzje. Nie wstydzę się tego, że jestem introwertyczką, że ludzi kocham, ale z umiarem, że mam dziwne poczucie humoru, że nie przywiązuję wagi do drogich perfum i że nie umiem malować paznokci.

Choć nie lubię zmian, zdarza mi się świadomie je wprowadzać w życie. A do tego potrzeba nie lada odwagi. Mówię w sieci o rzeczach trudnych, o tematach tabu. Pokazuję, że słabość, bezsilność i błędy są ok. Nie boję się, że to podważy mój wizerunek. Podejmuję nowe wyzwania, ale nie biorę każdego jabłka, które spadnie z drzewa. Coraz częściej znajduję w sobie odwagę, aby powiedzieć nie, stop, nie mam na to ochoty. To odwaga, by stawiać na swoim i dbać o swoje potrzeby. Zdarza mi się też wyrażać złość – nie tylko w domowym zaciszu i nie tylko wtedy, gdy nagromadzę jej tak dużo, że zaczyna uchodzić uszami.

Poszerzanie strefy komfortu

W odwadze niekoniecznie chodzi o to, żeby wychodzić ze strefy komfortu. Można ją po prostu poszerzać. Pewnie taka odwaga jest znacznie mniej widowiskowa, ale dla mnie na ten moment zupełnie wystarczająca. Gdyby nie ona, dziś nie kontynuowałabym mojej pandemicznie wyczekanej szkoły trenerów. Zrezygnowałabym z niej po pierwszym dniu treningu interpersonalnego. Nie wróciłabym na zajęcia jogi i nie stanęłabym ponownie na głowie. Nie zjechałabym na basenowej zjeżdzalni. Nie spróbowałabym swoich sił na desce. Żyłabym w przekonaniu, że na pewno wybiję sobie zęby, gdy tylko oderwę jedną nogę od ziemi. Nie opublikowałabym też swoich tekstów i nie poznałabym wielu wartościowych ludzi.

Ale zrobiłam to wszystko. Zrobiłam to, bo jestem odważna.

***

A Ty? Jesteś odważny_a?