Ciężko przyznać, że nie ma się siły. Patologiczna normalność nie lubi słabych i słabości. Podobno nie znosi też wrażliwych. Człowiek w niej funkcjonujący, żeby czuć się dobrze, musi odnosić wrażenie, że jest na niego zapotrzebowanie – w pracy, w domu, wśród znajomych. Musi więc ciągle pracować nad sobą. A i tak zawsze jest niepewny, bo uzależniony od zewnętrznego sukcesu, który niekoniecznie nadchodzi.

„Patologię normalności” Erich Fromm napisał w latach pięćdziesiątych. Jak to z wielkimi myślicielami bywa, trochę moim zdaniem przerysowywał, trochę generalizował, a czasami mało swoje dociekania pogłębiał. Mimo to z wieloma tezami się zgadzam i uznaję za aktualne. Dziś jest chyba jeszcze gorzej.

Jak zauważa badaczka wstydu Brené Brown (Brené Brown poleciła mi pierwsza znajoma fanka tu, co prawda – nie „Dary niedoskonałości…”, do których nawiązuję, ale podjęłam rękawicę :)) wyczerpanie stało się wyznacznikiem naszego statusu, a wydajność określa naszą wartość. Nie są to może odkrywcze spostrzeżenia, ale momentami do bólu trafne. I bardzo zbliżone do tych Frommowskich.

Odcinamy się więc od swoich słabości, emocji i ciała, tracimy kontakt z rzeczywistością. Wpadamy w zgubną pętlę produktywności. Wykonujemy dziesięć czynności na raz. Właściwie się nie zatrzymujemy. No i ciągle musimy się rozwijać.

Od przepracowania do samobiczowania i tak w kółko

Jak często ganisz siebie za to, że na liście dwudziestu pięciu rzeczy do zrobienia w danym dniu została jedna? Albo wkurzasz się, że pięciominutowa drzemka, przerodziła się w trzygodzinną zapaść? A ile razy w tygodniu poza sobotą i niedzielą zdarza Ci się zjeść na spokojnie śniadanie, tak przy stole, a nie podczas malowania rzęs, układania wąsów, prasowania koszuli albo mycia zębów?

Ciebie też nadchodzą jednak dni, kiedy nie masz siły robić tego wszystkiego. Nie masz siły wstać z łóżka, nawet lewą nogą. Na pewno.

Co wtedy robisz?

Ja zazwyczaj wrzucałam sobie, beształam za słabość, lenistwo i marnotrawstwo czasu. Nakarmiona tymi naganami siadałam do listy zadań, projektu „stawiam siebie na nogi”, byle szybko. Nieważne jak i na jak długo. Spychałam wszystko, co boli, gryzie, szczypie, nie daje spokoju do najniższej szuflady, za wszystkie ciepłe wyjazdowe skarpety.

Sztuki odpuszczania ciągle nie opanowałam. Mam wrażenie, że to jedna z tych trudniejszych. Lepiej wychodzą mi zmagania z wordpressem, albo farbami wodnymi i papierem. Nie traktujcie więc mojego tekstu jako ekspertyzy. To raczej owoc ciekawości i poszukiwań odpowiedzi na pytania: Dlaczego nieustannie od siebie wymagamy? I jak przestać to robić?

A gdyby po prostu wrzucić na luz?

Czy matka ziemia rozsypałaby się wtedy drobny pył? Myślę, że miałaby się całkiem dobrze. Oczywiście, o ile wrzucenie na luz, nie wiązałoby się z zaprzestaniem segregacji śmieci, powrotem do pakowania każdego jabłka w markecie w oddzielną foliówkę, czy lataniem Ryanairem z Warszawy do Gdańska i powrotem.

Świat by się nie zawalił, ale nasza wizja świata już tak. Okazałoby się pewnie, że można odpocząć, nie robić nic przez godzinę, a nawet dzień, czy dwa. Może nie tak zupełnie nic, bo takie wrzucenie na luz to konfrontacja z samym sobą – swoimi celami, marzeniami, potrzebami. I myślami. Dlatego wypełniamy czas gęsto – pracą, imprezami, kulturą, nauką – tak, żeby na spotkanie ze sobą go nie wystarczyło.

Jest jeszcze coś. Trudno zrezygnować z perfekcjonizmu. Jak pisze wspomniana już Brown przez perfekcjonizm szukamy akceptacji. „Jest on tarczą” – dodaje obrazowo. Wydaje nam się, że dzięki niemu unikniemy poczucia winy, wstydu, czy bycia osądzonym.

Dodałabym jeszcze, że najczęściej to my sami pierwsi siebie osądzamy. Brakuje nam czułości, empatii i współczucia skierowanych do wewnątrz.

A każdy ma prawo odpuścić

Nie musisz być pracującą zdalnie matką z trójką dzieci, psem i kotem. Choć mam wrażenie, że taka narracja jest dominująca. Szczególnie mocno widać to było w lock downie. Pamiętam te wszystkie posty na facebooku (starałam się wtedy social media mocno ograniczać, więc musiało być ich sporo) i artykuły w magazynach o tym, że #zostańwdomu to nie dla wszystkich czas szycia maseczek, gotowania dla medyków, online’owych wydarzeń kulturalnych, spektaklów i seansów filmowych, samorozwoju, kursów, webinarów.

Jak jesteś rodzicem, łączysz pracę dbaniem o dom, dzieci i rolą nauczyciela wszystkich przedmiotów jednocześnie, to normalnie, że nie masz na czasu, a nawet chęci na to wszystko. Masz ochotę po prostu usiąść na kanapie, zarzucić nogi na stolik kawowy i złapać za pilot, najlepiej w samotności. I żebyście mnie źle nie zrozumieli, zdaje sobie sprawę, jakie to musi być bardzo trudne, męczące i frustrujące. Podziwiam wszystkich rodziców za żonglowanie rolami i obowiązkami. Chylę czoła. Serio.

Chcę natomiast powiedzieć, że nie potrzebujesz dzieci, psa i kota, żeby nie mieć siły. Nie potrzebujesz żadnych dodatkowych uzasadnień, żeby sobie odpuścić. W sytuacji pandemii, kiedy niczego trudno być czegokolwiek pewnym, kiedy nasilają się stany lękowe, wzmaga się stres i napięcie, dopada Cię przygnębienie. Ale też na co dzień, kiedy świeci słońce i nie grozi Ci mandat wyjście do parku, nawet bez maseczki. Możesz po prostu sobie odpuścić. Jak kot spotkany przeze mnie w Sighnaghi.

biało-szary kot wygrzewający się na słońcu

Odpuścić sobie, czyli właściwie co?

Zakładając Czule czuję postanowiłam, że nie będzie to miejsce z postami w rodzaju „5 sposobów na uczynienie swojego życia lepszym, które zawsze działają”. Nie wierze, że takie są i nie lubię poradnikowej nowomowy. Dziś udzielę sobie dyspensy. W końcu wyjątek potwierdza regułę. Jakiś czas temu rozmawiałam ze znajomą o chwilach, kiedy wszystko jest trudne, kiedy ciężko ogląda się filmy i czyta książki. Wodzisz oczami dziesięć razy po tej samej stronie, a twoje myśli ciągle są gdzie indziej. I nic nie rozumiesz. Znasz to okropne uczucie?

Okazało się, że każda z nas poradziła sobie z nim podobnie, chociaż nie od razu. I wtedy nas obydwie olśniło – dlaczego nikt nie napisał do tego instrukcji?

A ja pomyślałam, że spróbuję taką instrukcję stworzyć. Na momenty, kiedy po prostu trzeba odpuścić (bo innego wyjścia nie ma), ale i na takie profilaktyczne wrzucanie na luz.

To instrukcja chałupnicza. Bazuje trochę na lekturze, trochę na podstawach medytacji i mindfulness, trochę na tym, co od różnych mądrych  „znaczących innych” usłyszałam i na tym, do czego w siódmych potach doszłam sama. Przede wszystkim to moje codzienne doświadczenia, małe sukcesy i duże porażki. Napisałam duże, bo ja wciąż się uczę, żeby porażki akceptować, a sztuki odpuszczania nie traktować jako kolejnego projektu w dążeniu do perfekcyjności.

A zatem:

1. Planuj, ale nie wymagaj od siebie nie wiadomo czego. Przyjemniej jest wykreślać kolejne zadania z listy niż zostawać z niezrealizowanymi.

Nie chcę namawiać Cię do braku ambicji, stawiania sobie celów. Wręcz przeciwnie, stawiaj sobie cele – małe lub duże i odważnie sięgaj po nie. Tylko nie po wszystkie na raz. Wypisz pięć ważnych wyzwań, spośród nich wybierz dwa i na nich się skoncentruj. A później przejdź do kolejnych. Pamiętaj, że doba ma 24 godziny i nie da się jej rozciągnąć. Wyznacz sobie priorytety.

Zostaw sobie też w życiu przestrzeń bez projektów i bez celów. Niech to będzie pół godziny dziennie, ale wolne od jakichkolwiek planów i zadań. Jeśli nie wychodzi Ci to w naturalny sposób, to trudno – wpisz sobie je do kalendarza, na listę zadań, ustaw budzik.

Czasami po prostu potrzebna jest zabawa. Brené Brown powołując się na doktora Stuarta Browna (dla tych, którzy zwrócili uwagę na zbieżność nazwisk dodam, że po wygooglowaniu zdjęcia i kilku informacji, sądzę że doktor nie jest  mężem pani Brené, ale… pracuje w Narodowym Instytucie Badań nad Zabawą – czujecie klimat?) pisze, że podstawową właściwością zabawy jest to, że nie ma celu. Bawimy się po to, żeby się bawić, odprężyć. Tylko dlaczego mamy wtedy wrażenie, że tracimy cenny czas, przestajemy być efektywni? Dlaczego nie umiemy odpuścić.

A jak pisze Stuart Brown, którego cytuję za „Darami…”:

„Prawdziwa zabawa (…) jest jedynym sposobem na to by znaleźć prawdziwą radość i satysfakcję z wykonywanej pracy. Na dłuższą metę nie można więc pracować bez zabawy.”

2. Nie musisz ciągle się rozwijać. Nie musisz być ciągle produktywny / produktywna.

Są chwile, kiedy jesteś stanie się skoncentrować – nie idzie Ci czytanie, ani oglądanie ambitnych filmów. Nie katuj się wtedy Bourdieu, albo jego odpowiednikiem w dziedzinie biologii molekularnej czy ekonomii. Spróbuj czegoś lekkiego.

Nie wpadłam na to sama. Poradziła mi moja mądra przyjaciółka – „Może literatura młodzieżowa? Znajoma robiła tak na macieżyńskim”. I tak sięgnęłam do Musierowicz. Przez Kalamburkę wróciłam do czytania. I za ten wybór czekała mnie cudna nagroda. Powtórka z historii najnowszej – Poznański Czerwiec, Marzec ’68 oraz wszystkie PRL-owskie perypetie, jak kombinowanie z przydziałem na mieszkanie czy pozwoleniem na telefon.

Dla jasności – nie musisz w ogóle czytać i też będzie dobrze. Ale jeśli jesteś molem książkowym, to sięgnij po prostu po coś przyjemnego. Może to być powieść, którą pochłonąłeś / pochłonęłaś już kilka razy, którą znasz właściwie na pamięć, którą możesz czytać z zamkniętymi oczami. Jak „Madame”, czy „Mistrz i Małgorzata” w moim przypadku.

Podobnie z filmami i serialami. To nie jest moment na ambitne, awangardowe kino, a nawet na mocniejsze seriale. Te mroczne, trzymające w napięciu, czy dotykające tego, co Cię trapi. Nawet jeśli normalnie oglądasz tylko takie. Niekoniecznie będzie Ci też służyć wpatrywanie się w telewizor lub ścianę przez cały dzień. Mi znów przyszły z pomocą mądre kobiety: mama i siostra. Dzięki nim pierwszy raz w życiu wciągnęłam się w turecką telenowelę! Nie, nie było to „Wspaniałe Stulecie”.

3. Zwolnij i rób coś, na co nigdy nie masz czasu.

Wyciągnij stary szkicownik, kup farby, sięgnij po zakurzoną gitarę, poćwicz grę na perkusji. Poświęć czas na coś, co sprawia Ci przyjemność, co możesz robić instynktownie. Pobaw się.

4. I skoncentruj się na czymś tu i teraz.

Poćwicz uważność. To nie musi być medytacja, czy mindfulness. Spróbuj koncentrować się na drobnych czynnościach. Może to być przygotowywanie porannej owsianki, jedzenie, albo drobne, codzienne rytuały – na przykład oczyszczanie twarzy (mój ulubieniec o bardzo praktycznym zastosowaniu). Pięć minut rano i wieczorem. Rób to po prostu tak, jakby to miał być ostatni raz. Doświadczaj zapachu, faktury, drobnych zmian.

Albo poobserwuj co się dzieje za oknem. Czasami możesz trafić na coś niezwykłego. Któregoś dnia w ciągu piętnastu minut moje niebo zmieniło się diametralnie kilka razy.

Niebo nad Warszawą. Cykl czterech zdjęć o zachodzie słońca, podczas deszczu.

5. Ruszaj się!

Może to być joga, jazda rowerem, bieganie, basen. Ważne, żeby robić to regularnie, a nie wyczynowo. Jeśli ćwiczysz w domu z YouTubem, poświęć jednak chwilę na znalezienie dobrego trenera. Mam wrażenie, że w czasie lock downu Internet został zalany różnymi treściami. Niestety często mało wartościowymi. Moim odkryciem ostatnich miesięcy jest joga z Timem.  Świetnie tłumaczy, mówi na co zwracać uwagę, pokazuje warianty. I ma bardzo fajnego psa. Na początek przygody polecam ten challenge.

6.  I   o d d y c h a j.

O oddychaniu więcej pisałam tu.

 

***

W tekście powoływałam się na:

Erich Fromm „Patologia normalności. Przyczynek do nauki o człowieku”, str. 43-54.

Brené Brown „Dary niedoskonałości. Jak przestać przejmować się tym, kim powinniśmy być, i zaakceptować to, kim jesteśmy,”, str. 80-88, 125-131.