Najpierw małomiasteczkowa, nieobyta w świecie, za głupia, za mało elokwentna, później za mało towarzyska, za mało przebojowa, nudna, sztywniara, jeszcze później za młoda, za mało doświadczona, a na koniec za słaba, chodząca porażka. Zawsze wiedziałam, co ludzie o mnie myślą, zanim zdążyli mi to okazać. Ba, ja wiedziałam, zanim zdążyli o tym pomyśleć, a często nawet zanim zdążyli mnie spotkać. Doprecyzujmy – nie wiedziałam, myślałam, że wiem. A moje myśli zazwyczaj dało się podsumować którymś z powyższych określeń. To dlatego przez blisko trzydzieści lat nadrabiałam – lektury, muzykę, nowe potrawy, pozycje w cv. A w tym nadrabianiu gubiłam naturalną ciekawość i przyjemność.

Nie puszczałam na imprezach swoich kawałków, bo dla jednych były za bardzo alternatywne, dla drugich poza alternatywnym kanonem. Zakładałam obcasy, bo choć najlepiej czułam się trampkach i sneakresach, to bałam się, że ludzie nie będą mnie traktować poważnie. Z tego samego powodu malowałam paznokcie, choć uważałam to za stratę czasu. Każde malowanie trwało wieczność, bo najpierw malowałam sobie całe palce, a później starannie zmywałam to, co zbędne. Na regularny manicure szkoda mi było pieniędzy. Ukrywałam też datę urodzin, żeby nie wyjść na gówniarę, choć dziś dopuszczam możliwość, że ktoś inny na moim miejscu szczyciłby się skalą osiągnięć przed trzydziestką. Starałam się dopasować, a w tym dopasowywaniu się gubiłam tak ważną dla mnie autentyczność.

Alert – spontaniczność przekracza poziom krytyczny

To dopasowanie nie polegało na udawaniu kogoś innego. Udawanie kogokolwiek i czegokolwiek kiepsko mi wychodzi – w Mafii zawsze byłam najsłabszym ogniwem. Ja po prostu bałam się w pełni być sobą, jakbym stale była podpięta do kontrolera spontaniczności – takiej maszynki działającej na zasadzie pompy insulinowej. Odpinałam ją tylko w bardzo bezpiecznych warunkach.

Znacie temat choć trochę?

Pamiętam, jak trudne były dla mnie zajęcia z intuicyjnego muzykowania. Nie zapisałam się na nie dla przyjemności. Organizacja, w której pracowałam, wspierała projekt dla dzieci na warszawskiej Pradze. Wpadałam czasami na do placówek, żeby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Tylko, że jedyną opcją na „zobaczenie w praktyce” był aktywny udział w zajęciach. Niby zabawa z dziećmi, a stres jak na egzaminie ustnym. Miałam wrażenie, że wszyscy patrzą, jak moje ręce uderzają w bębenek. W ogóle nie mogłam się wyluzować i złapać rytmu, choć słoń wcale nie nadepnął mi na ucho. Dziś myślę, że wszystkim nam przydałby się takie zajęcia, a już na pewno uczniom w szkołach, zamiast nudnej muzyki, na którą nikt nie ma pomysłu.

Przynależność to nie dopasowanie się

Silne przywiązanie do tego, co myślą o nas inni często wiąże się z naszym pragnieniem przynależności. Bycie we wspólnocie jest jedną z naszych najbardziej pierwotnych potrzeb. Ale zdrowa przynależność to nie całkowite dopasowanie się. Nieustanne starania, aby wpisać się w jakiś wyobrażony, pożądany (rzekomo) przez innych schemat zachowania i utrzymać kreowany wizerunek są okropnie męczące. Skutkują lękiem, niepokojem, przewlekłym stresem.

Aby sprostać wyobrażonym oczekiwaniom rodziny, przełożonych, kolegów i koleżanek z pracy długo funkcjonowałam w ciągłym napięciu – bałam się spontaniczności, utraty kontroli, rozpamiętywałam nocami zachowania, w których odsłoniłam siebie – zmęczoną, zranioną, zbyt wrażliwą, sfrustrowaną, mającą gdzieś dziwaczne intrygi, ze specyficznym poczuciem humoru. Przez większość czasu przejmowałam się nie tymi ocenami, które rzeczywiście usłyszałam, ale tymi, które przypuszczałam, że mogę usłyszeć. Taka byłam wszechmogąca, siedziałam w głowach otaczających mnie ludzi i czytałam, co myślą.

Zdaję sobie też sprawę, że są sytuacje i miejsca – jak małe miejscowosci z jednym zakładem pracy, który zatrudnia połowę mieszkańców – gdzie opiniami innych, trudno się nie przejmować. Sama z takiej społeczności pochodzę i wiem, jak to jest, gdy nie zdążysz wrócić do domu z zakupów, a mama już wie, że po drodze potajemnie paliłaś papierosa.

Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze? Choćbyśmy nie wiem jak się starali, nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować tego, jak widzą nas inni. Wdrukowanie sobie tego w głowię przynosi taką ulgę, że hej – dziesięć kilogramów mniej w plecaku. Polecam.

Wszyscy mamy niechciane tożsamości

Myślę, że nadmierne przejmowanie się opiniami innych mocno wiąże się ze wstydem w rozumieniu Brene Brown (o wstydzie pisałam tu). W książce „I thought it was just me (but it wasn’t)” Brown pisze o „niechcianych tożsamościach (ang. unwanted identities). Niechciane tożsamości to według niej swego rodzaju stereotypy, sposoby postrzegania, a często szufladkowania, od których uciekamy. W naszej świadomości, w konsekwencji różnych doświadczeń czy wzorów kulturowych, łączą się one z brakiem akceptacji i sympatii ze strony innych.

Brown podaje wiele przykładów unwanted identities, ale jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć. W jej wywiadach powtarzało się, że kobiety, które głośno i stanowczo wyrażają swoje zdanie często obawiają się, ze będą postrzegane jako bezczelne, czy pyskate. To moja niechciana tożsamość, jedna z wielu.

Poczucie właśnej wartości i syzyfowa praca

Ciągłe ocenianie siebie oczami innych wiąże się zazwyczaj z zaburzonym poczuciem wartości. Jak pisze psycholog i terapeuta Edmund J. Bourne:

Podstawowa prawda na temat poczucia własnej wartości jest taka, że musi ono wypływać z ‘wewnątrz’.   

W przeciwnym razie, dokucza nam poczucie pustki, niejasności. Nie jesteśmy poukładani sami ze sobą, nie ufamy sobie, nie akceptujemy swoich zalet i słabości. Dotkliwą pustkę próbujemy jakoś zagospodarować. Mogą to być zewnętrzne potwierdzenia naszej wartości – akcpetacja, pochwały, pozytywne opinie, gratyfikacje. Jednak nakierowując naszą uwagę na innych, oddalamy się od siebie samych, od własnych opinii, emocji i potrzeb. A poczucie wartości bazujące na tym co zewnętrzne jest chwiejne i kruche. Silniejszy podmuch wiatru może je rozwiać jak stos jesiennych liści. Syzyfowa praca.

Pamiętam, jak rozpadł się mój system zewnętrznych potwierdzeń – wraz z nim  rozpadłam się ja.

A później zaczęłam stawać się osobną osobą. Składałam kawałki i uczyłam się je sklejać tym, co wewnętrzne. Nie było i nie jest łatwo. Czasami wciąż pożyczam nerwowo oczy przypadkowych osób. Ale nie poddaję się. Poczucie wartości to proces, chyba nie da się go zbudować raz na zawsze.

***

Podzieliłam się z Wami moimi doświadczeniami i kilkoma przemyśleniami. Jeśli zachęciły Was one do tego, żeby podrążyć temat głębiej i zasięgnąć specjalistycznej wiecy, polecam książki:

  • Lęk i fobia. Praktyczny podręcznik dla osób z zaburzeniami lękowymi – Edmund J. Bourne;
  • I thought it was just me (but it wasn’t), Brené Brown;
  • Dary niedoskonałości. Jak przestać się przejmować tym, kim powinniśmy być, i zaakceptować to, kim jesteśmy, Brené Brown.

i wystąpienie Brené Brown: