Gdy ją poznałam, miała bardzo gładkie policzki, mięciutkie jak ciasto drożdżowe, bez zmarszczek. Pozostały takie do końca. Pokrywały je drobne, sine plamki. Zresztą cała była srebrno-sina. Pamiętam wrzosowy sweterek, z którym zlewała się w jedno. We fiolecie było jej do twarzy. Oczy miały w sobie coś młodzieńczego. Dziś myślę, że gdyby tylko chciała, mogłaby – jak Jedenastka ze Stranger Things – spojrzeniem przenosić przedmioty. Była w nim niezwykła siła.

A ja? Ja w tamtym czasie nosiłam rajstopy we wszystkich kolorach tęczy, gubiłam się w przejściach podziemnych, słuchałam smętnych rockowych piosenek i wyobrażałam sobie, że jestem bohaterką ich teledysków. Siedemnastoletnie kompleksy, poczucie winy i samotność stawały się bardziej znośne, gdy wizualizowały kawałki Coldplaya.

Małe rytuały

Przyjaźniłyśmy się we własnym rytmie. Wpadałam na Kopernika, robiłam sobie herbatę lub kawę – taką neskę trzy w jednym. Ona miała swoją w termosie. Pełna samoobsługa – przynosiłam talerzyki i łyżeczki. Z lodówki w pokoju wyciągałam sernik na zimno. Najbardziej lubiłam ten z brzoskwiniami z puszki. Choć zazwyczaj trzeba było go obierać z folii aluminiowej, to smakował domem. Tego domu bardzo potrzebowałam, bo mój był dwieście pięćdziesiąt kilometrów dalej.

Później, jakoś na pierwszym roku studiów, odwiedzałam ją co wtorek o tej samej godzinie. Miałam okienko miedzy zajęciami. Oglądałyśmy wtedy Modę na sukces. To był serial idealny. Mimo że trafiałam na co piąty odcinek, za każdym razem błyskawicznie orientowałam się w bieżącej sytuacji. Kluczem to fabuły była infomacja, z kim aktualnie jest Ridge – z Brooke czy z Taylor. Z tą wiedzą mogłam z pełnym zaangażowaniem plotkować z nią o losach Foresterów.

Ale rozmawiałyśmy też o innych sprawach – o naszych rodzinach, których nie było na miejscu, o Warszawie dawnej i dzisiejszej, o polityce, o szkole, o studiach, a później o pracy. Martwiła się, że jestem przemęczona, że za cienko się ubieram, że zimą jeżdżę rowerem.

Duże odkrycia

Dzięki niej odkryłam sklepy plastyczne na Mazowieckiej, poznałam słowo passe-partout i nauczyłam się podprowadzać wózek inwalidzki pod nieprzystosowane wtedy warszawskie krawężniki. Miała mnóstwo talentów, lubiła manualne zajęcia. Wyszywała małe dzieła sztuki, którymi obdarowywała wszystkich znajomych. A ja kupowałam jej gazety, wysyłałam pocztę, przesadzałam kwiatki, uczyłam wysyłać smsy – na każdym spotkaniu od nowa.

Chodziłyśmy razem do Filharmonii. Bardzo ją lubiła, a ja polubiłam dzięki niej. Czasami wyciągałyśmy albumy starych zdjęć i rozmawiałyśmy o jej podróżach. Pamiętam szczególnie jedną fotografię – siedziała piękna i uśmiechnięta z mężczyzną w restauracji, chyba w Singapurze – zapytałam wtedy, czy to randka, uśmiechnęła się i powiedziała, że spotkanie biznesowe. Kilka lat później, to ja opowiadałam jej o swoich podróżach, a ona zawsze słuchała z wypiekami na twarzy.

Bliskość

Co roku ubierałyśmy razem małą choinkę. Po kilku razach zapamiętałam, jaką lubi i taką właśnie jej szykowałam – uginającą się pod ciężarem ozdób, jak krzak malin pod ciężarem dojrzałych owoców. Ostatnim razem przygotowywaliśmy ją wspólnie z G. Szturchałam go wymownie, gdy powtarzał, że bombek już wystarczy.

Zawsze wymieniałyśmy się gwiazdkowymi upominkami. Ona większość z nich zrobiła sama: wyszywanki, decopupage, broszki. Kiedyś w torebce prezentowej znalazłam jej klipsy, a innym razem jej bursztynowe korale. Jako jedyna pamiętała o moich imieninach.

Poznała G., moich rodziców i moją młodszą siostrę. G. odwiedził ją kiedyś w szpitalu i przyniósł trochę rzeczy, gdy ja nie mogłam. On zaglądał do kolejnych sal i próbował ją znaleźć, a ona wołała słabym głosem „panie Grzesiu” – z daleka dostrzegła jego długie dredy, które zapamiętała z moich opowieści. Później zawsze przekazywała panu Grzesiowi pozdrowienia.

Była stanowcza, asertywna, bardzo uparta, a jednocześnie otwarta i wspierająca. Czasami ciężko było jej coś wytłumaczyć, pokazać inną perspektywę. A czasami zaskakiwała spontanicznym zrozumieniem.

Pani Stefi

Moja przyjaciółka miała ponad osiemdziesiąt lat. Cierpiała na zaawansowaną chorobę reumatyczną i poruszała się na wózku inwalidzkim. Pani Stefi (tak była zawsze zapisania w moim telefonie) przez dziesięć lat naszej znajomości mieszkała sama i sama robiła ten sernik na zimno. Radziła sobie z pomocą opiekunów/ek socjalnych i wolontariuszy/ek. Dwa razy w trudniejszych momentach przebywała w domach opieki. Za każdym razem trwało to kilka miesięcy i wracała do domu. Za każdym razem bardzo chciała do niego wrócić. Bardzo rzadko narzekała.

Przez pierwszych sześć-siedem lat byłam jej wolontariuszką. Poznałam ją dzięki Stowarzyszeniu mali bracia Ubogich. Później zrezygnowałam z wolontariatu. Miałam mniej czasu i czułam, że nie odwiedzam jej tak często, jak powinnam. Stowarzyszenie znalazło jej nową wolontariuszkę. Ale przyjaciół nie zostawia się od tak. Poza częstotliwością spotkań, niewiele się między nami zmieniło. Wiedziała, że zawsze może do mnie zadzwonić, a ja, że zawsze na mnie czeka. Dalej razem ubierałyśmy choinkę i jadłyśmy sernik na zimno. Czasami zastępował go torcik lodowy, albo słodkości, które przyniosłam. Jej obecność na naszej short-liście gości weselnych była oczywistością. Niestety na ślub i wesele nie dała rady na przybyć.

***

Stowarzyszenie mali bracia Ubogich łączy samotnych seniorów i wolontariuszy. Pomaga im nawiązać wyjątkowe, wieloletnie przyjaźnie. Te przyjaźnie zmieniają życia – nie wiadomo, czyje bardziej. Koniecznie zajrzyjcie tu: www.malibracia.org.pl. Podopiecznych Stowarzyszenia możecie wesprzeć na wiele sposobów.