Godzina piętnasta zero dwa. Wyłączam laptop, wstaję od biurka. W pośpiechu się ubieram. Śpiewam dziwnym głosem dziwną pieśń o piąteczku i weekendzie, który właśnie się rozpoczyna. Śmieję się i wygłupiam się jakbym właśnie… A no właśnie, tak było dokładnie tydzień temu. Po dniach intensywnej pracy, końskiej dawce antybiotyku i wciąż świeżym wspomnieniu kolejnej wizyty na szpitalnej izbie przyjęć (o której nie dawały zapomnieć między innymi bolące jak diabli pośladki), poczułam radość. Tylko i aż.

Do dziś nie wiem, jaka była natura tej radości. Mógł to przecież być spontaniczny wyrzut endorfin, czyli reakcja obronna organizmu. Dochodzi do niej, gdy sytuacja staje się nie do wytrzymania, gdy przez dłuższy czas trwamy w zbyt dużym napięciu i stresie. Mogła to też być radość spowodowana tym, że zmieściłam osiem godzin w siedmiu, zrealizowałam swój cel i zrobiłam wszystko, co zaplanowałam. Spokojnie mogłam spotkać się Z. i M. jeszcze w świetle dziennym, a nawet słonecznym. I to mógł być kolejny powód mojej nagłej radości – wiedziałam, że czeka mnie dobre popołudnie, że mogę spokojnie wpaść w słowotok i być wysłuchaną, że nie muszę się starać i pilnować, że możemy sobie gadać, a czasami milczeć w swoim tempie, że obie mnie poruszą i rozśmieszą, a przy małej M. totalnie wyłączy mi się tryb trzymaj fason. Tak było.

Radość różne ma twarze

Tak naprawdę nie wiem, co było powodem tej radości. Zakłam, że wszystko po trochu. Wspominam o tym, bo właśnie ten, spontaniczny lub nie wyrzut endorfin stał się inspiracją do napisania tego tekstu. Wspominam o tym także dlatego, że w dwóch powyższych akapitach zmieściłam trzy (jakby) rodzaje radości: taką, która jest wynikiem własnej aktywności oraz taką, która wynika z czynników zewnętrznych (niezależnych od nas), a także tę o podłożu biologicznym. Jak to bywa ze wszystkim rozróżnieniami – to raczej typy idealne, które w praktyce zazwyczaj przenikają się wzajemnie.

Niezależnie od jej podłoża, radość jest nam potrzebna – tak jak wszystkie emocje. Działa trochę jak paliwo. Mówi: Dajesz sobie radę, jest w porządku (znowu Czując… Agnieszki Jucewicz). Dokładnie tak się poczułam w zeszły piątek. Nie mam tak często. I wcale nie myślę, że muszę mieć. Choć praktykuję jogę i uważność, to daleka mi jest wizja radości jako naszej wiernej towarzyszki, tła codzienności i tak dalej. A może inaczej ją nazywam?

Polemika z joginem

Wciąż nie do końca przemawiają do mnie narracje o kreowaniu własnego losu, o koncentracji na doświadczeniu, całkowitym zwróceniu się ku wnętrzu. Trudno uwolnić się od tego, co społeczne i kulturowe. Otoczenie oddziałuje na nas, a my na nie. Kultura jest po freudowsku źródłem cierpień (ale też jakiej przyjemności!) –presji, norm i zasad. I sorry, ale nie wierzę, że da się od tego uciec. To, jacy jesteśmy, w tym także to, jakie mamy usposobienie, jak przeżywamy radość, to mieszkanka wielu czynników – cech wrodzonych, wychowania, dalszego otoczenia i właśnie kultury, w jakiej funkcjonujemy.

Jestem introwertyczką, melancholiczką, dużo rozmyślam, a jeśli chodzi o radość, to miewam raczej jej spontaniczne napady albo subtelne, mało dostrzegalne przypływy. Nie chodzi o to, żebym od dziś cieszyła się każdym kwiatkiem, śpiewającym ptaszkiem i do wszystkich mówiła hej kochani bracia i siostry. Bliżej mi raczej do Bartłomieja Dobroczyńskiego i Tomasza z Akwinu. Ten pierwszy, powołując się w Czując na drugiego, mówi: nad swoją naturą trzeba pracować, ale nie można jej gnębić. I w tym celu ćwiczę uważność, medytuję, przeszłam prawie trzyletnią terapię. Nie po to, aby osiągnąć jakaś odwieczną oświeconą wewnętrzną radość, ale po to (między innymi), żeby tak po prostu umieć się radować.

Ten akapit to moja polemika ze słynnym Sadhguru, którego Inżynierię wnętrza właśnie czytam. I miejscami totalnie się z nim zgadzam (i naprawdę sporo z niej wynoszę), a miejscami serio chciałabym mu powiedzieć: Kolego, teraz to już trochę płyniesz.

To dlaczego się nie radujemy?

Gdybyśmy poddali emocje złożonym procesom chemicznym, wyekstrahowali czystą radość, czysty smutek i położyli je na wadze, na pewno okazałoby się, że smutek jest cięższy, ma większą gęstość i trwałość. Nigdy nie byłam dobra z chemii, ale to wiem na pewno. Pomiędzy radością, a smutkiem nie ma symetrii. Mam wrażenie, że smutek jest jakby bardziej intensywny, mocniej uderza, dłużej z nami zostaje. Nawet jeśli jest podskórny, nieuświadomiony. Radość jest jakaś ulotna, to taki nasz wewnętrzny podtlenek azotu – gaz, który szybko wietrzeje. I chyba nie tylko ja tak mam. Nawet radość  uzyskana przy pomocy wspomagaczy – których jako smutni ludzie wymyśliliśmy całą masę – dość szybko mija. Co gorsza – zazwyczaj im więcej ich stosujemy, tym szybciej potrzebujemy kolejnych.

Poza tym, jak mówi Dobroczyński w Czując…o smutek nie trzeba się specjalnie starać, a o radość – i owszem. Radość częściej wymaga wysiłku. Musimy zrobić coś, co nas raduje – wyjść na spacer, na działkę, przejechać się rowerem, spotkać się z przyjaciółmi, ugotować dobry obiad. Do tego wszystkiego potrzeba motywacji. A o nią nie zawsze jest łatwo. Szczególnie w takich sytuacjach, gdy nie mamy siły na nic – w epizodach depresji, w ciężkiej chorobie, gdy mamy problemy w domu lub w pracy.

Jest też inny powód, mniej związany z naszą psychologią, a bardziej z kulturą. Radość to strata czasu, radość jest niepoważna. A my ludzie musimy być poważni – musimy pracować, zarabiać pieniądze, wytrwale realizować ambitne cele. Radość można odroczyć, sprawami pilnymi trzeba się zająć tu i teraz. Tylko, czy jak będziemy ją odraczać i odraczać, to nie zbraknie nam paliwa, żeby dowieźć te wszystkie pilne sprawy? Wysoce prawdopodobne.

Czego możemy się nauczyć od Dona Dapera?

Dla tych, którzy nie są fanami najlepszego serialu na świecie, wyjaśniam, że Don Draper to główny bohater Mad Menów. Don to postać, od której, w sferze emocji, raczej niczego nie chcielibyśmy się uczyć. Ale na najlepsze dialogi z serialu nie starczyłoby grubego zeszytu. Za każdym kolejnym podejściem do niego wyłapuję nowe. W piątym sezonie z ust Dona pada zdanie: What is happiness? It’s a moment before you need more happiness. (Co to jest szczęście? To moment, zanim potrzebujesz jeszcze więcej szczęścia). Zapamiętałam je oglądając serial po raz czwarty. I tak właśnie rozumiem radość. Zawsze chcemy więcej i lepiej. Radujemy się przez chwilę i wracamy do wyścigu szczurów. Hurra dostaliśmy podwyżkę, nazajutrz zaczynamy walczyć o awans. Poradziliśmy sobie z czymś, przychodzi ulga, później radość, a na koniec wracamy do zamartwiania się. Cieszymy się, że posprzątaliśmy mieszkanie, a sekundę później myślimy już tylko o tym, że za dwa dni znów będzie syf.

I tu właśnie przydaje się uważność – koncentracja na tu i teraz. Aby odczuwać radość, musimy się na chwilę zatrzymać. Radość to nie jest jakiś garnek ze złotem na końcu tęczy, radość może pojawić się kilkaset razy właśnie w drodze na ten koniec. Na radość musimy sobie pozwolić. Zamawiamy obiad z ulubionej knajpy, odłóżmy telefon, wyłączmy muzykę i delektujmy się nim. Ja co chwila łapię się na tym, że myślami jestem, gdzie indziej. To dlatego w miarę regularnie psuję blendery, żelazka i trafiam jedzeniem na ubranie zamiast do ust. Ale ćwiczę uważność, nie tylko podczas medytacji, czy jogi. Zresztą już to kiedyś mówiłam (np. tu). Trzeba zaczynać od rzeczy małych, dlatego twarz myję rano i wieczorem tak, jakbym robiła to po raz ostatni.

Świętowanie

Przeżywanie radości to także świętowanie. Ja chyba nigdy nie umiałam świętować. Po zdaniu matury zaczęłam pracę, po obronie magisterki, miałam ochotę zamknąć się w mieszkaniu i obejrzeć film, po wydaniu książki chyba ciężko pracowałam, a po awansach zawsze było jakieś ale. Oczywiście świętować nie trzeba hucznie, tylko po swojemu i co się chce. Dlatego dziś postanowiłam świętować urodzenie cholernego kamienia nerkowego. Chyba nawet zrobię z tej okazji małą imprezę.

***

Więcej o radości przeczytacie w:

  • Radość. Tysiąc sposobów picia szampana. Rozmowa z Bartłomiejem Dobraczyńskim w Czując Agnieszki Jucewicz – bardzo dobry wywiad!
  • Inzynieria wnętrza. Z joginem po radość życia. Sadhguru – tę pozycję polecam, jeśli choć trochę interesuje i przekonuje Was wschodnia duchowość, joga, medytacja. Dla laików i sceptyków, to może być za dużo.