Lato przeleciało nam koło nosa. W lipcu i sierpniu – zamiast korzystać ze słońca, wygrzewać się na plaży, skakać przez morskie fale, czy drzemać w hamaku – malowaliśmy ściany, kładliśmy podłogi, kręciliśmy listwy i szorowaliśmy okna. Po dwutygodniowym urlopie wróciliśmy do pracy bardziej zmęczeni niż przed nim. Wszyscy bili brawo i mówili – szacun. A ja nie chciałam ani braw, ani szacunu, ja chciałam odpocząć. Wszyscy mówili – wiadomo, to ciężka praca, ale jaka satysfakcja. A ja każdego dnia ledwo zwlekałam się z lóżka i myślałam – no właśnie, jaka satysfakcja?
Z uczuleniem na twarzy i zatkanymi pyłem zatokami niby szukałam tego poczucia spełnienia, a tak naprawdę szukałam w kalendarzu kolejnego urlopu. Któregoś dnia wstałam więc rano i mówię do G. – wiem, że plany były inne, a nasze możliwości są aktualnie ograniczone, ale chcę jechać na wakacje, pod koniec września. Więcej – chcę wakacji z prawdziwego zdarzenia – chcę się lenić, leżeć na plaży, kąpać w morzu, moczyć w basenie, pić wino i jeść dobre rzeczy. Powiedziałam i zapomniałam. Po tygodniu czy dwóch dotarło do mnie, że wakacje same się nie ogarną – nie jestem Hermioną, a moje słowa to nie magiczne zaklęcia.
Zaczęłam więc od przejrzenia tanich lotów – Kreta, Sycylia, Hiszpania… Ciepłe destynacje. Wybraliśmy Kretę – myśleliśmy, że zaszyjemy się gdzieś na odludziu, znajdziemy mieszkano nad morzem, będziemy czytać książki, sączyć wino, jeść prawdziwą fetę i wielkie oliwki. Nie będziemy zwiedzać, chyba, że nam się zachce, nie będziemy biegać po miastach i muzeach, nie będziemy robić męczących trekkingów. Będziemy po prostu leżeć brzuchem do góry i nadrabiać słońce. Przejrzałam noclegi, znalazłam kondominium na północnym-zachodzie wyspy – bielone ściany, kilka kroków do morza. Oczami wyobraźni byłam już na Krecie.
A dwa tygodnie później pojechaliśmy do Orelca
Lotów nie kupiłam, a noclegu nie zarezerwowałam, jakoś mi nie szło. Dni mijały, miejsca się zajmowały, a ceny wzrastały. Tydzień przed urlopem okazało się, że w założonym poremontowo budżecie to o tygodniu w klimatycznej samotni na Krecie możemy co najwyżej dalej marzyć. G. znalazł jakieś oferty wczasów all inclusive na greckich wyspach – monstrualne hotele, błękitne baseny, szalone ślizgawki i ciasne pokoiki z ołtarzami TV. Z moją introwertyczną naturą patrzyłam trochę przerażona, mocno zawiedziona i po prostu smutna. W marzeniach ten urlop wglądał zupełnie inaczej.
Może tak miało być, a może nie, ale zostało postanowione – będzie lokalnie, w klimacie slow life, pośród natury, no i z sauną. Tak z sauną – skoro lata na koniec września nie da się zamówić. Rozpoczęłam nerwowe poszukiwania na slowhopie. Zafiksowałam się na Bieszczadach. Kilka lat temu spędzaliśmy w nich majówkę z przyjaciółmi. Pomyślałam wtedy, że cudownie byłoby wrócić w te góry jesienią. I tak zrezygnowana trafiłam na Zagrodę. Gospodarze sami uciekli z miasta, wiedzą, czego Ci trzeba. Dają więc Bieszczady, lokalne smaki, historie i twórcze warsztaty. Telewizorów nie dają, zasięg oferują znikomy, a w cenie gwarantują wi-fi działające jak Internet podpięty do domowego telefonu na początku lat dwutysięcznych. Idealnie. Tym razem decyzja była szybka – rezerwujemy i jedziemy. Zelda jedzie z nami.
Trochę slow life, a trochę turnus wczasowy
Dojechaliśmy na obiadokolację. Na miejscu powitał nas Dorian, pokazał Zagrodę, opowiedział, co i jak. Kilka domków, dużo zieleni, biesiadnik, hamakowisko. Miejsce klimatyczne, pokój tak samo – góralsko, ale nie przaśnie, bez cepelii. Trzeszczące schody, stare szafy, ciężkie komody, drewno, koronki, gliniane naczynia przy kominku. W pokoju mieliśmy antresolę. To ona przekonała Zeldę, że nie warto siedzieć pod łóżkiem. Bałam się, że pakowanie jej ze sobą w Bieszczady, to kiepski pomysł. Nic bardziej mylnego – drewno, schody i poddasze to był dla niej lunapark. Dłużej trwała jej aklimatyzacja po naszej przeprowadzce na Grochów.
Tego samego wieczoru było wspólne ognisko. Opowieści o Bojkach, Łemkach i Bieszczadzkiej przyrodzie snuł pan Julian, bieszczadzki James Bond, któremu w życiu wszystko jakoś się udawało – kawały, psoty, dziewczyny i kolejne posady. Śpiewał i przygrywał na akordeonie. Uśmialiśmy się i przestawiliśmy na czas urlopowy. Gdy gawędę przejęło się dwóch starszych panów – ciut zarozumiałych pasjonatów myślistwa, czmychnęliśmy do pokoju. Dyskusja z w tych warunkach nie miałaby sensu. W końcu człowiek ma siekacze, a gdyby miał jeść trawę, to miałby dwa zęby, jak osioł. Taki jest urok zagrody, ludzie są różni, ale Ty uczestniczysz w czym chcesz i jak chcesz.
Możesz więc grzać się w ruskiej bani, a w przerwach chłodzić w przerębli. Ja chłodziłam w niej jedynie nogi, bo moja granica zimna to połowa ud. Podczas wieczornych slajdowisk przy winie gospodarze opowiadają o samej Zagrodzie, historii regionu i przyrodzie. Doradzają, gdzie warto się wybrać i odpowiadają na trudne pytania z kategorii – czy wilki są bardzo złe? – choć to nie dzieci je zadają. W Zagrodzie możesz też spróbować swoich sił rękodzielniczych. Moje ceramiczne poczynania na kole wyglądały jak te Demi Moore i Patricka Swayze, tylko obrane z romantycznej otoczki. G. poradził sobie dużo lepiej. Dla miłośników trunków wszelakich jest też tasting nalewek wyprodukowanych przez gospodarzy z lokalnych owoców i kwiatów.
Mama ma konkurencję
Posiłki przygotowuje pani Irenka, tradycyjne, lokalne, obiadokolacje głównie mięsne (ale jest opcja umówienia się na vege czy bez laktozy). Ja zachwyciłam się wyśmienitym pierogami ruskimi (konkurującymi z mamowymi) i bieszczadzkimi fuczkami (plackami z kiszoną kapustą). Największą ucztą są jednak śniadania – lokalne sery podpuszczkowe, naleśniki, racuchy, pasty, pyszne pieczywo i chałka z domowym czekodżemem. Trzeciego dnia wspinając się na Połoninę Wetlińską rzuciłam do G., że moja kondycja jest dużo gorsza niż zakładałam, odparł wtedy – dziwisz się? Odkąd tu jesteśmy jesz obiad na śniadanie. Owszem, inaczej w Zagrodzie się nie dało.
Toaleta Warhola, czyli nie samym jedzeniem człowiek żyje
Wiesz, że Andy Warhol (a tak naprawdę Andrij Warhoola) ma karpackie korzenie? Jego rodzice pochodzili z mniejszości grekokatolików łemkowskich w dzisiejszej północno-wschodniej Słowacji. Mama artysty udała się pieszo do Bałtyku, a stamtąd do Stanów w poszukiwaniu lepszego życia. Tak przynajmniej opowiadają gospodarze. Artyście poświęcona jest jedna z zagrodowych toalet, a jego muzeum znajduje się w słowackich Medzilaborcach, oddalonych od Orelca od 2 godziny drogi samochodem.
Sztuka w Zagrodzie to nie tylko Warhol, to też kresowa muzyka. Przy lepieniu z Gliny towarzyszył nam polsko-ukraiński zespół Tołhaje znany z serialu Wataha. W pobliskich Uhercach Mineralnych działa natomiast Bieszczadzka Szkoła Rzemiosła, gdzie mają naprawdę ładną ceramikę. W tej samej miejscowości jest też lokalny browar Ursa Maior, w którym można dostać takie cuda jak piwka funkcjonalne (z bakteriami Lactobacillus) i odwiedzić sklepik z pokaźną kolekcją albumów o sztuce. Sama Zagroda przyciąga magicznym klimatem, kiedyś przyciągnęła nawet Pablopavo z Ludzikami, którzy nagrywali w niej Ladinolę.
A gdzie góry?
Do wysokich Bieszczad i popularnych szlaków trzeba podjechać – Połoniny i Rawki, Tarnica to troszkę ponad godzina drogi samochodem. Bez niego byłoby trudno. Ale w Bieszczadach generalnie tak jest. No chyba, że hardo chodzimy od schroniska do schroniska. Nam to nie przeszkadzało, podobnie jak mglista, wilgotna pogoda. Zrobiliśmy połoninę Wetlińską, obie Rawki i zjedliśmy przereklamowane naleśniki w Chacie Wędrowca. Podczas naszego pobytu góry powoli nabierały jesiennych barw. Krajobrazy były raz mroczne i tajemnicze, raz ciepłe i przyjazne. W tym tygodniu Bieszczady powinny się pokryć pełną paletą kolorów.
Pochodzić da się też w okolicach Orelca. Niby lżejsze, spacerowe trasy mogą porządnie zaskoczyć. Drugiego dnia udaliśmy się na trekking wokół jeziora Myczkowskiego. Zrobiliśmy jakieś osiemnaście kilometrów i doszliśmy do Soliny. Szlak był wymagający, obfitował w bieszczadzki majonez. Zdarzyło się nam wylądować tyłkiem w błocie i zjechać po stromym zboczu. W ogóle nie było nam wtedy do śmiechu. Później na wybiegu mody przy solińskiej zaporze ściągaliśmy zniesmaczone spojrzenia. Tu Celvin Klein i obcasy, a tu błoto po pas. Szybko uciekliśmy z tego Bieszczadzkiego Władysławowa. Złapaliśmy na parkingu pana Eugeniusza, który w rytmie disco polo podwiózł nas do Orelca i uratował przed turystycznym deptakiem i kolejnymi osiemnastoma kilometrami.
Kolonijne pożegnania
Jak pisałam, ludzie w zagrodzie są różni – są dzieci, są młodsi i starsi, są goście z Warszawy, z Wrocławia i ze wsi pod Poznaniem. W większości szukają tego samego – odpoczynku, ciszy, natury. Oczywiście znajdą się tu wyjątki, ale przed nimi dość łatwo się schować. Ze wszystkimi pozostałymi można się integrować podczas wspólnych aktywności. Ruska bania z kąpielą w przerębli pomorze przełamać wszelkie lody. Introwertyzm się w niej chyba wypaca. Dni miałam więc dla siebie, G. i Zeldy, a wieczorami wspólnie z grupką nowych znajomych nasłuchiwaliśmy odgłosów dzikich zwierząt dochodzących z otaczających nas lasów, graliśmy w planszówki, obserwowaliśmy gwiazdy na niebie, śmieliśmy się z błotnych przygód, dzieliliśmy przepisami na wszelakie dolegliwości zdrowotne i zdjęciami naszych kotów.
Nigdy nie byłam na koloniach, ale trochę tak sobie to wyobrażam. Poznajesz nowych ludzi, spędzasz z nimi czas, niektórych zaczynasz naprawdę lubić i wtedy okazuje się, że czas wracać do domu. Żegnacie się, padają magiczne zaklęcia – na pewno się kiedyś złapiemy, jak będziecie kiedyś w Warszawie, to koniecznie dajcie znać, zagramy znów kilka partyjek w Odjechane Jednorożce. Niby dziś jest łatwiej, mamy internet i messengera, a i tak będzie, jak będzie.
***
Miejsce, w którym byliśmy to Zagroda Magija.