Postać w żółtej bluzce i ciemnej spódnicy wędruje przez wyludniony, suchy krajobraz. Skalistą, wijącą się po stromym zboczu ścieżką dociera do ukrytego domu – domu pszczół. To prawdziwy dom, nie jakiś tam ul, bo owady są w nim bezpieczne i traktowane z czułością. Z czułością traktuje je Hatidże – mieszkająca z chorą, leżącą matką w wyludnionej macedońskiej wiosce. Kobieta utrzymuję się z tradycyjnej hodowli miodu, który sprzedaje na kolorowym targu w Skopje.

Tyle czułości na początek czułego bloga. „Kraina miodu” – dokument Tamary Kotewskiej i Ljubomira Stefanowa został udostępniony na www.ninateka.pl w ramach Docs Against Isolation. Oglądałam go z mężem tydzień temu i do dziś pieję z zachwytu. Poniżej dzielę się kilkoma refleksjami. Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, gorąco polecam.

Uczta nie tylko dla oczu

„Kraina miodu” od pierwszych ujęć  zachwyca wizualnie. Każdy kadr jest przemyślany. Dzięki grze kolorów, świateł i cieni, chwilami ogląda się go jak cykl barokowych obrazów, a nie dokument o nieco dziwacznej pszczelarce. Szczególnie, gdy na ekranie rozgrywają się sceny w domu Hatidże. Kontrastowy światłocień eksponuje wtedy to, co najważniejsze – twarze matki i córki, niczym wizerunki biblijnych postaci. Reszta pozostaje poza zasięgiem naszego wzroku.

Dzięki wizualnemu pięknu, ale też trzymającej w napięciu historii i klasycznej kompozycji film ogłada się jak fabułę, baśniową opowieść. Mamy wstęp, rozwinięcie, punkt kulminacyjny i zakończenie. A całość możemy odczytywać dosłownie i alegorycznie. Dla mnie „Kraina miodu” to przypowieść o czułości i agresji z katastrofą klimatyczną tle.

Kadr z filmu Kraina Miodu

Żródło: materiały Docs Against Gravity (https://www.againstgravity.pl/films/kraina-miodu)

Połowa dla mnie, połowa dla was

Hatidże z matką żyją w zgodzie, a nawet w symbiozie z otaczającą ich naturą. Wszystko odbywa się według zasady połowa dla mnie, połowa dla was. Do życia potrzeba im niewiele – kilka misek, miód, banany, jedna bluzka oraz czułość, z jaką główna bohaterka obchodzi się z pszczołami, siedzącym na jej kolanach kotem, leżącą i niedosłyszącą matką. Czułością obdarzana jest też sama Hatidże – gdy matka całuje ją w czoło, a pszczoły nie kąsają ręki sięgającej po miód.

Spokój burzy przybycie i osiedlenie się po sąsiedzku licznej, głośnej tureckiej rodziny ze stadem bydła. Mimo to Hatidże wita ich z otwartością – dzieli się wiedzą i doświadczeniem, uczy tradycyjnej, zrównoważonej hodowli pszczół oraz śpiewem i tańcem zabawia gromadkę niesfornych dzieciaków.

W symbolicznej krainie miodu 

Wraz z pojawieniem się nowych sąsiadów stajemy się świadkami zderzenia dwóch odmiennych postaw wobec świata, dwóch filozofii życia. Symbioza człowieka ze światem przyrody i gospodarka rabunkowa. Czułość, szacunek, pokora wobec natury i niepohamowana eksploatacja. Pokojowa koegzystencja i agresja. Posunę się w tej wyliczance dalej: męska dominacja i kobieca mądrość oraz empatia. Jednego z synów gospodarza z uwagą towarzyszącego niemal magicznym rytuałom Hatidże, możemy uznać za wyjątek potwierdzający regułę.

Twórcy dokumentu stronią jednak od osądów, jednoznacznych ocen i czarno-białych obrazów. W tle działań nowych sąsiadów trudno nie dostrzec bezlitosnego systemu i konieczności walki o byt, które wymuszają na rodzinie egoistyczne, rabunkowe działania. Życiu Hatidże też daleko do pozornej baśni. Przez spokój i harmonię przeziera dotkliwa samotność. Zalotników ojciec odprawił z kwitkiem, dalszej rodziny nie poznajemy. Poza matką, pszczołami, psem i kotem bohaterka nie ma nikogo.

A przecież pszczoły też nie są nam dane raz na zawsze, bezwarunkowo. Od kilku lat mówi się o tym w debacie publicznej, tworzy się miejskie pasieki i hotele dla owadów. Mówi o tym dobitnie „Kraina miodu”, a także Maja Lunde, norweska pisarka, która snuje w swojej „Historii Pszczół” apokaliptyczną wizję świata bez nich. Czy tak musi być?