Ciało. Zlepek kości, mięśni, skóry, narządów, wody – tej podobno aż w sześćdziesięciu procentach. Ja widzę ją głównie, gdy palce u rąk puchną mi podczas trekkingu w górach. Na co dzień i tak wyglądają jak połówki berlinek (zawsze ubolewałam, że są krótkie i pulchne), więc, gdy zatrzymuje się w nich woda, to przypominają grube serdelki. Widzę tę wodę też latem, gdy stopy wylewają mi się z butów, a kostki ze skarpetek, po całym dniu siedzenia przy biurku.

Ciało. Zawsze coś było z nim nie tak. Już w czwartej klasie podstawówki włosy na nogach były dłuższe i bardziej czarne niż u koleżanek. Goliłam je w ukryciu, chowając się przed mamą. Na rękach mogłam zaplatać dobierane warkocze – wiecie, takie jak miał Sean Paul w Get Busy – dyskotekowym hicie tamtych lat. Zresztą mogę to zrobić także dziś, bo (całe szczęście) nigdy nie wydepilowałam rąk. Choć często słyszę, że przecież, gdybym tego nie robiła, to włoski na pewno nie byłyby takie długie. A jednak. No i zęby. Najpierw nieproporcjonalnie duże górne jedynki, a później to już w ogóle katastrofa. I jeszcze przystojny kolega starszego brata wymyślił mi przez nie ksywkę. Przesrane. Latami nie uśmiechałam się do zdjęć.

Ciało. Piersi – to za duże, to za małe. Łydki – dżizas, one zawsze były za grube – nawet wtedy, gdy ważyłam 45 kilo przy 165 centymetrach wzrostu i mając 26 lat. Załamałam się, gdy usłyszałam na siłowni, bodajże na drugim roku studiów, że nic nie da się z nimi zrobić. Taka uroda – powiedziała nieświadomie miła pani od w-fu. Wymieniać mogłabym jeszcze długo, właściwie każdą część ciała po kolei: okrągłe plecy po chorobie Scheuermanna, grube i zadarte palce u stóp, cienkie włosy, dziwna fałdka na brzuchu….

I cała byłam raz za gruba raz za chuda

Choć waga od gimnazjum waha mi się od 56 do 45 kilo. Pierwszy raz porządnie schudłam pod koniec liceum. Gdy o tym myślę, widzę siebie w studniówkowej sukience, siedzącą przy kiblu – wymiotującą po zjedzeniu kilku przekąsek. Niewiele więcej pamiętam z tego niby ważnego wydarzenia. Chudłam w najtrudniejszych momentach, gdy ogólnie czułam się jak kupa. Drugi raz porządnie straciłam na wadze zaraz po studiach. Męczyłam się wtedy z zespołem jelita wrażliwego. Ważyłam 45 kilo. W kółko słyszałam, jaka to jestem chuda – skóra i kości. Zjedz coś, objadaj się, jedz słodycze. Ej, a może Ty się odchudzasz?

Najgorzej, że każdy uzurpował sobie prawo do komentowania mojego ciała. Wujek, przypadkowa dziewczyna mijana na korytarzu w pracy. Moje ciało już kompletnie przestało być moje. S k i n n y – s h a m i n g – tak, on też może być dotkliwy. Miałam cholerne kompleksy. Ważyłam się praktycznie codziennie przez kilka lat. Zamartwiałam się, gdy waga spadała o kilogram – na przykład po głodówce w szpitalu. Wręcz nerwowo dbałam o regularne posiłki i odpowiednią dietę. Nie tyłam.

Ciało czułam tylko, gdy bolało – kręgosłup, głowa, brzuch, kolana. Nie lubiłam go, wkurzało mnie jak cholera. Robiło mi na złość, utrudniało próby zmieszczenia 48 godzin w 24. I co ja na to? Raz odpłacałam mu pięknym za nadobne, a raz histerycznie próbowałam je naprawiać. Nie czułam się sexi ani flexi. I udawałam, że wygląd zewnętrzny mam gdzieś – jestem naturalna, nie maluję się, nie robię paznokci. Jestem jaka jestem. Przywdziałam taki bezpieczny skafander – okryłam się nieucieleśnionym marzeniem.

Ucieleśnienie

Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że chociaż od blisko roku dbam o siebie bardziej, to ciało wciąż nie bardzo było moje. Joga, medytacja, odpuszczanie, nawet udało mi się przytyć ze 3 kilo, dobiłam do 50! Tadam, famfary. W covidzie niemożliwe stało się możliwe. Ale ciało wciąż traktowałam jak balast, o który trzeba zadbać tylko po to, żeby za bardzo nie dokuczał w życiu. Chciałam napisać duchowym, ale pisząc to sama się roześmiałam. Jakie może być życie bez ciała? Chyba żadne.

Wiele i wielu z nas wraz z wiekiem oddala się od swojego ciała. Utrwalamy w sobie kolejne schematy, nadbudowujemy na nie różne kompleksy. W kółko słyszymy – tego nie dotykaj, tego nie wolno, tak się nie ubieraj, tak się nie czesz, tak nie wyglądają skromne dziewczynki. Masz za małe cycki, za duży tyłek, wyglądasz jak chłopczyca. A miedzy nogami masz taki otwór do płodzenia i rodzenia dzieci – nie interesuj się nim za bardzo, bo to grzeszne.

Ja prawie 30-letnia. Kładę się na podłodze. Czytam instrukcję ćwiczenia – Chwyć swoje kolce biodrowe, badając, sprawdź dokąd i jak głęboko sięgają. Nie ma obawy, niczego nie zepsujesz, śmiało włóż place w ciało… I próbuję je wykonać. Robi mi się dziwnie, trochę słabo, trochę niedobrze, czuję to dziwne mrowienie w nadgarstkach, w żyłach – jakby przepływał przez nie wodospad. Czuję niechęć. To jest trudniejsze niż stanie na przedramionach. Ale czytam i próbuję dalej – Poczuj kolejno kości…

Po pewnym czasie ten dziwny stres i lęk słabnie. Coś się we mnie przełamuje. Nie zepsułam się.

Jestem. Jestem w ciele, jestem  c i a ł e m. Napinam mięśnie i rozluźniam. Czuję moje kolce kulszowe. Macham ogonem, a raczej tym, co nam po nim pozostało. Poważnie.

Ciało obce

Niby tylko ćwiczenie rozluźniające mięśnie dla miednicy, a dla mnie rocket science. Dlaczego? Przez koc utkany z kompleksów i niechęci pokrywający od lat moje ciało. Nawet nie moje, a ciało obce. Obce, bo oceniane przez wszystkich, a najbardziej przeze mnie samą. Dopuszczenie tego do świadomości zalało mnie smutkiem. Przepracowywałam w ostatnich latach moje kompleksy. Zdawałam sobie sprawę, że mają swój udział w mojej zaniżonej samoocenie. Ale dopiero teraz we łzach, słuchając Cat Power przytuliłam siebie, tą z podstawówki, tą sprzed roku. Dopiero teraz powiedziałam jej i powiedziałam sobie – hej dziewczyno – taka jesteś najpiękniejsza.

Jest jednak jeszcze coś – nasza pruderyjna kultura. A dno miednicy wchodzi w obszar totalnie w niej cenzurowany. Większość kobiet dowiaduje się o nim dopiero podczas ciąży. I co z tego, że ma ogromne znaczenie dla naszego zdrowia i odpowiedniej postawy? Co z tego, że odkładają się w nim napięcia, że ucieleśnia nasz „stres”? Nic. Na biologii czy wychowaniu do życia w rodzinie dzieciaki nadal oglądają odcieleśnione, malowane obrazki – macica, jajniki, jajowody, które równie dobrze mogłyby być ulokowane tam, gdzie płuca.  Cholera, czy nie można jakoś po ludzku? W kraju, w którym wciąż protestuje się przeciwko edukacji seksualnej – nie.

Ale my możemy. Odzyskujmy więc swoje ciała, w całości.

Mam spoko piersi

Moje ciało jest niedoskonałe, ale jest moje. Nie mam bioder, jestem szczupła, mam włosy na rękach. Mam też naturalnie kręcone włosy, ładne kości obojczykowe i spoko piersi. Pracuję nad tym, żeby w swoim ciele czuć się dobrze, żeby być swoim ciałem – tym niedoskonałym. Chcę być nim pięknie i kochać je bezwarunkowo.

***

Nie byłoby tego tekstu  gdyby nie dwie książki, które gorąco polecam:

Brené Brown Dary niedoskonałości. Jak przestać się przejmować tym, kim powinniśmy być, i zaakceptować to, kim jesteśmy – bardziej o akceptacji swojej niedoskonałości jako takiej, ale przecież ciało jest jej częścią.

Coco Berlin Pussy yoga – to z niej pochodzą ćwiczenia, o której piszę i choć jest to swego rodzaju poradnik (a jak wiecie, ja ich nie lubię), to dzięki niej pierwszy raz od dawna tak bardzo poczułam swoje ciało. Jest cudowna w swej prostocie!