Wciąż nie wiem, jak pracować elastycznie i z umiarem. Ale intensywnie poszukuję rozwiązania. Kopię głęboko w swoich przyzwyczajeniach oraz tyłkiem w krześle. Wysiaduję w nim swoje trzy czwarte etatu. A następnie szukam i staram się o fajne zlecenia, czasami pracuję nad zleceniami, no i prowadzę bloga. Na razie blog to nie praca, ale kto wie? Po głowie raczkują mi różne pomysły, może któregoś dnia staną na nogi. Tak czy inaczej – prowadzenie bloga, także od tej technicznej strony, zajmuje sporo czasu. Zbierając to wszystko do kupy… zdarza się, że nawet ciężko to zebrać. Czas znów stał się jakiś gęsty i znów żyjemy ze sobą na bakier.

Od pół roku łączę część etatu z freelancingiem i przygotowuję się do własnej działalności. Dlaczego? Tak wybrałam. Chcę mieć zawodowo więcej autonomii, a prywatnie więcej siły. Tylko, że to drugie w przypadku freelancingu i własnej działalności wcale nie jest oczywiste. Pomyślałam więc, że napiszę trochę o problemach, z którymi ja się mierzę, o godzeniu różnych zadań, o higienie pracy. Wydaje mi się, że większość można przełożyć także na pracę zdalną, szeroko pojętą aktywność społeczną, albo kłopot z wyłączeniem się po pracy, niezależnie od tego, co robicie zawodowo.

Dygresja

Ostatnio mam mnóstwo przemyśleń i cholernie dużo czułych tematów do poruszenia. Tylko właśnie czasu mi na nie brakuje. No i trochę sił. Zdrowotnie znów czuje się jak chomik biegający po kołowrotku. Jak już myślałam, że wyczerpałam limit hipsterskich chorób per capita (tak kiedyś moje przypadłości określiła zbiorczo przyjaciółka z liceum), dopadła mnie  kolka nerkowa. Nie polecam. Myślałam, że nic nie przebije bólów miesiączkowych od których zdarza mi się stracić przytomność, a jednak. Tułaczka po warszawskich SORach w covidzie też do najprzyjemniejszych nie należy. Właściwie nigdy nie należała, a trochę ich zwiedziłam w przeciągu ostatnich 6 lat. Jak nie będziecie wiedzieli gdzie się udać na szycie nogi, albo wyciąganie ości gardła – zapraszam na konsultację.

Leżącego kopie się dwa razy mocniej, więc dorzucono mi bolący kręgosłup i inne upierdliwości losu. Czasami trudno odróżnić, co jest psychosomatyczne, a co nie – czy to znów IBS, czy jednak układ pokarmowy nie wytrzymał garści leków ładowanej do niego co rano i wieczór. No to wyżaliłam się. Ale myślę, że cały akapit jest mocno w temacie – i czule czuję i gęstości czasu i radzenia sobie z elastyczną pracą.

Podsumowując, nie martwcie się, moje czułe pokłady są na razie niewyczerpane – chciałabym niedługo napisać więcej o tych wszystkich wstrętnych chorobach psychosomatycznych, o normalizacji zaburzeń psychicznych i o związkach nerwicy z depresją, o także szukaniu mieszkania (lub innych życiowych wyzwaniach), gdy nawet mniejsze wyzwania wciąż budzą za dużo lęku. Coś Was szczególnie ciekawi? Dajcie znać.

Bufor bezpieczeństwa

W moim przypadku nie ma momentów, że pracy w ogóle nie ma. Aktualnie funkcjonuję w modelu, który można nazwać „mieszanym”. Mam ¾ etatu w Fundacji, gdzie odpowiadam za fundraising. Dodatkowo wspieram z różne organizacje pozarządowe i programy w podobnych obszarach. Marzy mi się też działka o dbaniu o siebie w działaniach społecznych (a może szerzej), ale na razie to pieśń przyszłości. W przeciwieństwie do zupełnych freelancerów czy osobach na własnej działalności mam więc bufor bezpieczeństwa.

Poza bezpieczeństwem ten model ma też inne zalety. Czasami pracuję 4 dni w tygodniu, co jest super i bardzo ułatwia dbanie o równowagę. Szczególnie było mi to potrzebne w początkach powrotu do sił. Jak już nie raz tu pisałam – mam problem z poczuciem odpowiedzialności i zbyt silnym zaangażowaniem. Pozwalam dorzucać sobie na ramiona ile wlezie, a później cierpię.  Czasami cierpię też, gdy pracuję 4 dni w tygodniu, bo wydaje mi się, że się lenie i w ogóle.

Sztuka odpuszczania

Jak cierpię z powodu rzekomo zbyt małej ilości pracy, to ratują mnie zlecenia, albo chociaż inwestowanie masy czasu, energii i zasobów i w ich poszukiwanie – sieciowanie, zbieranie kontaktów, przeglądanie ogłoszeń – przygotowywanie aplikacji i ofert. W ten sposób człowiek późnego kapitalizmu znów czuje się żywym człowiekiem (choć tak naprawdę wolałby mieć ten cały kapitalizm w dupie). Najgorzej tylko, że w życiu tak się zazwyczaj składa, że albo tych zleceń nie ma, albo są, ale jest na nie bardzo mało czasu (szczególnie w połączeniu z etatem), albo przydarzają się dwa czy trzy na raz.

Tak miałam ostatnio – starałam się o jeden super ciekawy i rozwojowy projekt dla międzynarodowej organizacji społecznej, a w miedzy czasie sam przyszedł do mnie inny. No więc wzięłam pierwszy i biłam się z myślami, co zrobię jeśli uda mi się z drugim. Jak przystało na myślącą za dużo, cholernie zaprzątało mi to myśli jeszcze zanim stanęłam przed koniecznością wyboru. Finalnie zbiegło się to z natłokiem pracy na etacie, nagłą intensyfikacją naszych poszukiwań mieszkaniowych i atakiem wszystkich zdrowotnych plag świata na moją skromną 50-kilową osobę.

Test czułości dla siebie

Los zgotował mi test czułości dla siebie. Nie mogłam go oblać po raz kolejny. Za każdym razem, gdy ignoruję swoje potrzeby, G. pyta, czy czytam teksty, które sama piszę. To pytanie to taka szklanka zimnej wody na twarz. Zazwyczaj działa. Tym razem postanowiłam wylać ją sobie sama. Zdecydowałam więc, że wezmę oba tylko wtedy, jeśli uda je się jakoś rozłożyć w czasie. Nie była to łatwa decyzja. Tym bardziej, że jestem na początku tworzenia czegoś swojego i każde dobre zlecenie jest dla mnie na wagę złota, bo buduje moje doświadczenie i podnosi wiarygodność. A poza tym byłam zwyczajnie podjarana tematem i formą tej współpracy.

I co? Dostałam mega pozytywny feedback, ale nie dostałam wymarzonego projektu – ze względu na dyspozycyjność, a raczej niedyspozycyjność czasową. Trochę byłam z siebie dumna, przecież jakiś sensie mi się udało. A trochę byłam smutna, bo fajna praca przeleciała mi koło nosa. Sztuka odpuszczania do łatwych nie należy (więcej o niej znajdziecie tu), ale zamierzam trenować dalej.

Czy można było zrobić to inaczej?

Można pracować zupełnie na swoim

Owszem, można odjąć sobie tę część etatu, która dużo czasu i energii pochłania. Ale w tym momencie ta całkowita nieprzewidywalność trochę mnie przeraża. Przeraża mnie ona ze względu na sytuację zewnętrzną – covid i wszystkie niepewności losu z nim związane. Przeraża mnie także ze względu na moją sytuację wewnętrzną. Nie wiem, czy już na tyle się ze wszystkim (i przede wszystkim ze sobą) poukładałam, żeby zacząć zdrowo funkcjonować w stuprocentowo elastycznym modelu. Czy nie skończy się pomieszaniem z poplątaniem, przepracowaniem, przebodźcowaniem albo ciągłym lękiem o to, czy jutro będę miała pracę?

Poza tym jest jeszcze kilka rzeczy, które chciałabym zrobić, żeby lepiej się do tej swojej działalności przygotować. No i lubię swoją aktualną pracę, bo uczę się nowych rzeczy i mam poczucie wpływu (i sensu!). Dlatego urządziłam sobie to tak a nie inaczej. Na ten moment wydaje mi się to bezpieczniejsze, a jednocześnie rozwijające. Pozwala z jednej strony zbierać fajne doświadczenia, zasmakować pracy projektowej i odrobiny niezależności, a z drugiej zapewnia stabilność.  Jeśli więc marzycie o rzuceniu korporacji, czy pracy na etacie, ale obawiacie się drastycznej zmiany, polecam rozważyć taki rozwiązanie.

Równowaga w pracy online

Ze względu na pracę zdalną, od blisko roku zachowanie równowagi jest dla wielu z nas o wiele trudniejsze. Straciliśmy dotychczasową strukturę życia i codzienne rytuały – poranny wyścig z czasem, malowanie rzęs podczas jedzenia owsianki, picie kawy podczas mycia zębów, przejażdżkę pod czyjąś pachą w metrze i tak dalej.  I wszyscy musieliśmy poukładać tę naszą codzienność na nowo. Mam nadzieję, że udało się Wam znaleźć swój podział na pracę i po pracy. Osobiście nie wierzę „work-life integration” i inne dyrdymały. Nie ma jednego dobrego rozwiązania, a życie jak wiadomo ciężko odbiega od teorii, ale warto szukać własnego balansu. Dla mnie to szczególnie ważne, bo niezależnie od warunków pandemicznych, w domu na razie pozostanę. Choć mam nadzieję, że za niedługo będę mogła od czasu do czasu zamienić go na przyjemną kawiarnię.

O czym warto pamiętać przy elastycznej pracy, pracy na swoim, a także pracy zdalnej?

  1. o swojej higienie

Co to znaczy? Zbudujmy sobie jakieś ramy – zaplanujmy godziny pracy,  ogarnijmy coś na kształt stanowiska. Unikajmy pracy w piżamie, czy bez mycia zębów. Róbmy sobie przerwy. Przyznaję się bez bicia – ja mam z tym problem. Zdarzało się, że przerwa obiadowa trwała 10 minut, a z G. zamieniłam przez cały dzień 2 słowa w drodze na siku (między sypialnią a łazienką więcej się nie zmieści). To właśnie w takie dni Zelda bawi się w ogrodniczkę, przesadza jukę, albo zmienia krój łazienkowego dywanu. A przecież w biurze na pogaduchach przy kawie, lunchu w toalecie spędza się całkiem  sporo czasu. Nie rezygnujmy z tego w domu.

  1. o swoich granicach

Jeśli trochę się rozmyły, musimy na powrót je wyznaczyć. Jak? Możemy na przykład nastawić budzik na 16:00 czy 17:00 jako sygnał, że czas pracy dobiegł końca. Możemy też po pracy wychodzić na krótki spacer, albo po pieczywo do piekarni, aby choć na chwilę zmienić otocznie. Inny sposób to medytacja, albo joga która pozwoli wyciszyć głowę i uspokoić myślenie. Jeśli macie osobny telefon służbowy, to w polecam go wyciszać i chować, na przykład do szuflady (ja tak robię).

  1. o czasie wolnym, weekendach i zabawie

Niby oczywiste, a jednak nie. Wszyscy potrzebujemy odpoczynku, relaksu i zabawy. Dla jednych to będzie oglądanie po raz czwarty Mad Menów, dla innych ćwiczenie aportowania z kotem, a dla jeszcze innych bardziej klasyczne rozrywki. Tylko z nimi to akurat jest teraz problem. Nawet mnie introwertyczkę frustruje już brak możliwości spotkania się w ulubionej knajpie, czy klubokawiarni. I nie wiem, jak obejść, nie mam na to żadnego lifehacka. Mam natomiast polecenie służbowe – bawcie się czasami Misie.